Автор: Пользователь скрыл имя, 27 Ноября 2011 в 12:42, творческая работа
Upłynęło już wiele długich miesięcy, jak bratnie plemiona słowiańskie opuściły dawne swe siedliska szukając nowych siedzib dla swego dobytku. Dużo ich było, mnogie tysiące. Na czele jechały zastępy konnych wojów odzianych w skóry dzikich zwierząt i zbrojnych w łuki, oszczepy i okrągłe tarcze ociągnięte skórą bawolą. U pasów połyskiwały im krótkie miecze żelazne. Za nimi, na wozach zaprzężonych w woły i krytych zgrzebnym płótnem, jechały niewiasty, dzieci i starcy, i sprzęt domowy, i żywność, a dalej stada koni jucznych, i krów mlecznych, i tabuny baranów.
Weszła służebna ze światłem prosząc na wieczerzę. Ludgarda ocknęła się z zadumy, wstała od krosien i przeszła do komnaty jadalnej.
W kilka dni później książę Przemko rzeczywiście przybył do Szczecina. Wjechał huczno i dworno na czele strojnej drużyny rycerskiej, młody i urodziwy, w pozłocistej zbroi, na ognistym rumaku.
Zuchwałe, czarne
oczy rycerza spoczęły na nieśmiałej Ludgardzie, i serce zabiło
jej gwałtownie w piersi. Nie wiedziała jednak, miłość li to była
od pierwszego
wejrzenia, czy też lęk jakowyś przed nieznanym losem.
Niebawem w kaplicy zamku szczecińskiego odbył się ślub młodej pary, skromny i cichy, jako że właściwe gody weselne miały się rozpocząć dopiero w Poznaniu. Książę Przemko niedługo bawił w Szczecinie. Wkrótce wyjechał ze swoją drużyną, by godnie przyjąć oblubienicę na własnej ziemi. W kilka niedziel później tą samą drogą wyruszyła z niewielkim orszakiem Ludgarda.
Spotkanie nastąpiło na granicy Pomorza i Wielkopolski, w warownym Drżeniu, zwanym później Drezdenkiem. Witał tu Ludgardę książę Przemko i stryj jego, Bolesław, książę kaliski oraz biskup poznański, Mikołaj i dworzanie. Jechali odtąd razem przez Ziemię Wielkopolską, wszędzie witani serdecznie przez rycerstwo, mieszcza" i kmieci. Wjazd do Poznania był huczny i okazały. Kto żyw wyległ na ulice grodu, by przypatrzeć się młodej parze książęcej.
- Jadą, już jadą! - słachać było ze wszech stron.
Na czele orszaku jechał książę Przemko na karym rumaku, przykrytym aż do ziemi purpurową kapą zdobną herbami miast wielkopolskich. Pierś okrywał mu złocisty pancerz z wielkim białym orłem, a głowę zdobił hełm z podniesioną przyłbicą i pióropuszem z pawich piór. Ludgarda jechała obok w białej powłóczystej sukni, na białym jak śnieg rumaku okrytym błękitną oponą z haftowanymi złocistymi gryfami. Na jasnych, utrefionych w loki włosach widniała korona książęca. Wśród rycerstwa i ciżby miejskiej rozległy się okrzyki na cześć młodej pary:
- Sto lat życia miłościwemu panu i małżonce jego! Szczęścia i licznego potomstwa!
Właśnie zbliżali się do katedry. Ludgarda podniosła opuszczone powieki i wzdrygnęła się od lęku. Mroczne wnętrze świątyni z dwoma rzędami świec po obu stronach wejścia zdało się jej mieć kształt żałobnego katafalku. Opanowała się, by nie krzyknąć.
Lecz oto otoczyli ich już dworzanie książęcy i rajcy Poznania z burmistrzem na czele. Przemko pomógł z gracją zsiąść małżonce z konia, a biskup Mikołaj w towarzystwie księcia kaliskiego Bolesława i jego małżonki Jolanty oraz kanoników poznańskich wprowadził nowożeńców w uroczystej procesji do katedry.
Lud Poznania przez
trzy dni bawił się i ucztował
za szczęście i pomyślność młodej pary. Na zakończenie godów
weselnych odbył się na dziedzińcu zamkowym
wspaniały turniej rycerski. Zjechali rycerze z Wielkiej i Małej Polski,
z Pomorza i Śląska. Sam książę
Przemko postanowił również wziąć udział
w gonitwach. Nagrodą dla zwycięzcy miał
być wieniec laurowy misternie wykonany ze złota przez złotników
poznańskich oraz drogocenny miecz rycerski, oba z rąk księżnej Ludgardy.
Zasiadła ona wraz z dworkami na głównym krużganku zamkowym pod baldachimem przetykanym purpurą i złotem. Miejsce po obu jej stronach zajęły żony i córki zaproszonych rycerzy, dworki księżnej oraz najznamienitsze mieszczki poznańskie. Sami rycerze obsiedli w krąg na dębowych ławach dziedziniec zamkowy, aby nie uronić ani krztyny z zakończenia igrzysk.
Z dwunastu najodważniejszych rycerzy, którzy stanęli w szranki, po trzech dniach pozostali już tylko dwaj najdzielniejsi. O pierwszym z nich, w pozłocistej zbroi, mówiono, iż jest to sam książę Przemysław; kto zacz był drugi, w czarnej zbroi i na czarnym koniu - tego nikt nie wiedział. A oni stali już na przeciwległych krańcach dziedzińca gotowi do walki. Znad wygiętych karków końskich widać było strojne w pióropusze szyszaki z opuszczonymi przyłbicami oraz długie kopie.
Zabrzmiały fanfary. Rycerze pochylili się w siodłach i zniżyli kopie. Zadudniła ziemia pod ciężkim galopem rumaków i bój się rozpoczął. Dźwięczały głucho o tarcze kopijne brzeszczoty, a konie zdarte wodzami aż przysiadały na zadach, a następnie z wielkim impetem przebiegały tuż obok siebie, by zatoczywszy wielki łuk, ruszać znów całą siłą naprzód. Spod kopyt rumaków sypały się skry krzesane o bruk dziedzińca, a z nozdrzy biły ze świstem kłęby białej pary. I tak po trzykroć obiegli dziedziniec i starli się z sobą, ale żaden nad drugim nie uzyskał przewagi.
Lecz oto czarny rycerz zatoczył po dziedzińcu ogromny krąg, że omal się o ławy rycerskie nie otarł, i jak burza runął na swego adwersarza. Rozległ się kwik koni, trzask pękającej tarczy i książę Przemko, jak piorunem rażony, wypadł z siodła.
Podbiegli giermkowie, by ratować swego pana. Nie był ranny, jeno mocno poturbowany. Zabrzmiały gromkie okrzyki na cześć zwycięzcy, a drabanci odegrali fanfary oznajmiające koniec igrzysk.
Czarny rycerz dysząc ze zmęczenia podjechał na spienionym koniu tuż pod krużganek, na którym siedziała księżna Ludgarda, zdjął szyszak z głowy i skłonił się głęboko.
- Dobek! Dobek! - krzyknęli chórem rycerze i dworzanie.
Był to istotnie rycerz Dobiesław z możnego rodu wielkopolskiego Zarębów, rówieśnik i współtowarzysz zabaw chłopięcych księcia Przemysława.
Ludgarda wychyliła się z krużganku tuż nad głową jeźdźca:
- Smucić bym się winna, Dobiesławie, że pokonałeś małżonka mego, a swego pana, ale zwyczaj rycerski zabrania mi tego, bo na turnieju wszyscy są sobie równi. Kładę ci więc na skronie wieniec zwycięzcy. Strzeż godności rycerskiej jako źrenicy oka swego, a ten oto miecz niechaj ci służy ku obronie uciśnionych, a na zgubę wrogom.
Dobek zsiadł z konia i przyklęknął na jedno kolano, a ująwszy podany sobie miecz w obie dłonie i wzniósłszy oczy ku górze, tymi ozwał się słowy:
- Księżno Ludgardo, pani moja! Pierwszy raz ujrzałem cię w ogrodzie szczecińskim, gdym był tam z drużyną księcia Przemysława, i odtąd zapomnieć cię nie mogę. Przyjmuję ten wieniec na znak, iż jestem paziem twoim, a tym oto mieczem ślubuję cię bronić w niebezpieczeństwie aż po wszystkie dni żywota mego.
Szmer podziwu rozległ się wokoło nad piękną i pełną galanterii mową rycerza. Książę Przemko również podszedł ku zwycięzcy i zgodnie z obyczajem rycerskim podał mu dłoń:
- I ja ci, Dobiesławie,
winszuję. Dzielnie się spisałeś, chociaż
nadwyrężyłeś mi nieco zbroję
- rzekł z uśmiechem. Ale w oczach paliły mu się
skry źle tajonego gniewu.
Od czasów wesela i turnieju rycerskiego minęło lat kilka i wiele wody upłynęło w Warcie ku Odrze i Bałtykowi. Nie potwierdziły się serdeczne życzenia mieszkańców Poznania. Na zamku książęcym nie słychać było ani wesołych zabaw, ani też dziecięcego szczebiotu. Młodziutką Ludgardę widywano jeno wczesnym rankiem, gdy ze służebną i kapelanem dążyła pospiesznie na jutrznię do kościoła. Była co dnia bledsza i smutniejsza, a szafirowe jej oczy pokryła mgła zadumy.
Wśród pospólstwa miejskiego poczęły krążyć wieści, że młody książę chętniej przebywa poza murami zamku u swej dawnej miłośnicy, branki niemieckiej, niż w komnatach małżonki. A on sam, w chwilach złego humoru lub pod wpływem burgunda mawiał z przekąsem:
- Złowiłem w wodach szczecińskich rybę, która zimną krew ma!
Wiedziano też powszechnie, iż książę Przemko usunął precz ze swego dworu Dobka Zarębę.
- Nie mógł mu wybaczyć zwycięstwa w turnieju - szeptano tajemniczo po kątach.
Byli też i tacy, którzy zaklinali się na wszystkie świętości, iż widywali wieczorem Dobka za murami grodu, okrytego czarnym płaszczem dla niepoznaki i zapatrzonego w oświetlone okna komnaty Ludgardy. Książę wydał nawet rozkaz straży zamkowej, by go schwytać i uwięzić, ale Dobek, w czas ostrzeżony, przepadł bez śladu.
I znów minęło kilka lat. Dla Ludgardy były one coraz cięższe i coraz smutniejsze. Książę otoczył ją zniemczałymi dworkami i służebnicami, które śledziły każdy jej krok, a komnaty jej zamienił w istne więzienie. Jedyną bliską i wierną jej osobą była stara piastunka, z którą przyjechała ze Szczecina.
Niechęć, a później nienawiść księcia ku małżonce - wedle opowieści służebnych - była z powodu bezpłodności Ludgardy. Przemko powiększył znacznie swą wielkopolską dzielnicę, bo po stryju Bolesławie odziedziczył Ziemię Kaliską, a książę pomorski, Mściwój, przyrzekł mu zapisać w testamencie Pomorze Gdańskie. Dumał więc książę coraz częściej i o królewskiej koronie Chrobrego, i o synu, któremu mógł ją w dziedzictwie zostawić.
Tymczasem nadszedł mroźny grudzień i książę, jak co roku, wybrał się ze swoją drużyną na polowanie. Z nieobecności tej skorzystał Zaręba, o którym znów było głośno w okolicy, i w przebraniu mieszczańskim, jako krawczyk, przekradł się do zamku. Ludgarda poznawszy go krzyknęła przerażona:
- Cóżeś uczynił, nieszczęsny Dobiesławie! Zgubisz mnie i siebie!
- Musiałem cię ujrzeć, pani, chociażbym miał zginąć, powiadają bowiem wokoło, iż książę czyha na twe życie.
- Już mi niewiele tego życia zostało, Dobku - rzekła księżna wyciągając ku niemu chude i przejrzyste jak alabaster dłonie. Dobek spojrzał na nie z głębokim współczuciem i ucałował ze czcią.
- Chcę cię bronić, pani, jestem przecież twoim paziem!
Książna zamyśliła się głęboko, po czym zdjąwszy drogocenny pierścień z dłoni rzekła:
- To pierścień, który dał mi mój dziad. Jedź z nim do Szczecina i proś mych bliskich o pomoc. Źle mi tu! Boję się bardzo księcia, boję się każdego dnia, każdej godziny!
Dobek skłonił się głęboko:
- Dobrze, o pani moja, pojadę choćby na krańce świata! I uczynię wszystko, co każesz!
Wtem przed zamkiem zatętniły kopyta końskie. Ludgarda przypadła do okna:
- Umykaj, Dobku, co tchu, bo zginiesz! Przemko wraca z polowania!
Wyprowadziła rycerza bocznym wejściem poprzez izbę piastunki. Nie minęły trzy pacierze, a już most zwodzony dudnił głucho odgłosem wracających myśliwych. Za chwilę Przemko wpadł wzburzony do komnat Ludgardy.
- Gdzie skryłaś gacha swego!? - krzyknął.
Ludgarda milczała nie podnosząc nawet powiek.
- Mów! - krzyknął - wiem wszystko od pazia mego, który was śledził!
Ludgarda podniosła oczy na męża. Przemko miał twarz zimną i twardą, jakby wykutą z granitu, a w czarnych jego źrenicach krył się nieodwołalny wyrok. Ludgarda osunęła się na kolana.
- Przysięgam ci, żem niewinna! Klnę się jako niewiasta i małżonka twoja! Pomnij na Boga i na uczciwość tak książęcą, jako i małżeńską, i pozwól mi wrócić do domu ojców moich! Nie wezmę nic z tej komnaty: ani klejnotów, ani szat kosztownych! Odejdę w jednej koszuli i będę znosiła los choćby najbiedniejszy! Daruj mi tylko życie! Nie gub mnie!...
Książę bez słowa zaklaskał w dłonie, a gdy weszły służebne, wskazał im klęczącą i wyszedł z komnaty. Nazajutrz znaleziono Ludgardę w jej sypialni uduszoną. Było to 14 grudnia 1283 roku.
Książę, chcąc odwrócić od siebie podejrzenia o zbrodnię, wyprawił swej małżonce wspaniały pogrzeb, a trumna z jej zwłokami spoczęła uroczyście na katafalku w katedrze poznańskiej, do której z takim lękiem wstępowała Ludgarda dziesięć lat temu. A w dwa tygodnie później, trapiony wyrzutami sumienia, Przemko ufundował w Poznaniu klasztor dominikanek i wyposażył go hojnie we wsie: Piątków, Rudnicę i Zaparcicę z Jeziorem Gostyńskim.
Wieść o zbrodni przedostała się jednak za mury zamkowe, a nieznani śpiewacy ludowi układali na cześć Ludgardy pieśni i opowieści, które głoszono w czasie publicznych widowisk. W zamku Przemysławów zaś począł pojawiać się nocą cień Ludgardy w białej powłóczystej szacie, z dłońmi wyciągniętymi przed siebie i z na wpół uchylonymi ustami, w których zamarła ostatnia, nie wypowiedziana już skarga. Opowiadano też, że pod murami zamku ukazywał się również cień rycerza w czarnej zbroi i na czarnym jak kruk koniu. Zjawiał się późną nocą i przed świtaniem znikał wśród mroku. A jeszcze inni twierdzili, iż widzieli tego rycerza w katedrze w czasie żałobnego nabożeństwa, jak skryty za filarem wpatrywał się posępnym wzrokiem w trumnę Ludgardy na katafalku.
Ile w tych opowieściach było prawdy, mogłyby powiedzieć tylko mury zamku Przemysławów, gdyby mówić umiały.
Śmierć Ludgardy zaciążyła klątwą nad całym życiem Przemysława. Nie dała mu szczęścia i upragnionego syna ani druga małżonka, Ryksa, córka króla szwedzkiego, Waldemara, ani też trzecia żona, Małgorzata Brandenburska. Nie przyniosła mu chwały i szczęścia nawet korona królewska, którą arcybiskup Jakub Świnka włożył mu uroczyście na skronie 26 czerwca 1295 roku w Gnieźnie.
Los złowrogi
sięgnął i po koronę królewską. Na zapusty, 1296 roku, wybrał
się król Przemysław do Rogoźna. Urządzał
tu turnieje rycerskie, naradzał się
z panami,
bawił się i wypoczywał. W środę
popielcową, dnia 8 lutego, gdy całe rycerstwo spało snem kamiennym
po nocnej biesiadzie zapustnej, nagle oddział knechtów i nieznanych
rycerzy, nasłanych przez margrabiów brandenburskich i współdziałające
z nimi możne rody Nałęczów i Zarębów, opanował
gród i wdarł się do zaniku. Śpiąca i na wpół jeszcze pijana straż
królewska padła w walce lub pierzchła w popłochu.
Na czele napastników biegł rycerz w czarnej zbroi. Wdarli się
do komnat królewskich. Przebudzony ze snu Przemko porwał
za broń i rzucił się ku drzwiom. Wtem zabiegł
mu drogę czarny rycerz. W lewej dłoni trzymał
płonącą pochodnię, a w prawej krótki miecz.
- Stójcie! On mój! - krzyknął do biegnących za nim, a następnie zaświecił pochodnią w oczy na wpół ubranemu królowi.
- Poznajesz mnie?
- Dobek! - krzyknął król Przemysław.
- Tak, ja! A to miecz darowany mi w turnieju przez Ludgardę dla obrony uciśnionych. Broń się, bo jeden z nas dwóch paść tu musi! To sąd Boży!
Rzucił pochodnię w ręce pachołka i natarł na króla. Zaszczekały miecze, aż skry posypały się w półmroku, i rozpoczęła się walka na śmierć i życie. Wtem Przemko, cisnąwszy miecz na ziemię, porwał za stojący pod ścianą oszczep i pchnął nim straszliwie oburącz. Dobek uskoczył na bok i krótkim szychem wbił miecz, pod odsłoniętą pachę przeciwnika.
- Za Ludgardę! - krzyknął - za Ludgardę!
Przemysław rozkrzyżował ramiona i runął na posadzkę. Dobek zwrócił się do stojących w drzwiach rycerzy:
- Reszta to sprawa knechtów brandenburskich, nie nasza.
Na koń, towarzysze! Na koń!
Zatętniły kopyta końskie i oddział jeźdźców z czarnym rycerzem na czele zniknął wśród nocy.
Tymczasem brandenburscy siepacze porwali króla chcąc go uwieźć do Marchii jako zakładnika. Był ciężko ranny, ale żył jeszcze. Wsadzili go więc na konia i wziąwszy między siebie* całą gromadą wymknęli się z Rogoźna.
Wstał pochmurny świt zimowy. Z dala słychać było odgłos pogoni. To straż królewska, opanowawszy się wreszcie z popłochu i trwogi, ruszyła w pomoc królowi. Knechci widząc, iż Przemko nie może utrzymać się na siodle, a pogoń tuż, tuż za nimi, dobili rannego sztyletami i porzucili przy drodze, a sami pomknęli lasami ku granicy Brandenburgii.
Okrutna śmierć Przemysława, który zaledwie siedem miesięcy dźwigał koronę Chrobrego, wstrząsnęła całym krajem i przeszła na stałe do kręgu podań. Lud głosił z uporem, iż była to kara Boża za umęczenie niewinnej Ludgardy. Miejsce zabójstwa Przemysława również zostało osnute ludowymi podaniami. Jeszcze w końcu XIX wieku pokazywano pod Rogoźnem, niedaleko wsi Łukowa, ogromny głaz zwany Kamieniem Przemysławskim, na którym miał spoczywać przez chwilę ciężko ranny król. Inna wieś koło Rogoźna, Porąbiec, ma - według podania - wywodzić swą nazwę z faktu, iż w tym właśnie miejscu uprowadzony i nieprzytomny z upływu krwi król Przemysław został przez napastników dobity, porąbany.
Tak oto zakończyły się głośne i tragiczne w swych skutkach dzieje miłości i nienawiści Przemka i Ludgardy.
ZANIEMYŚL I PŁOWCE
Zakon krzyżacki, sprowadzony ongiś do Polski przez Księcia Konrada Mazowieckiego dla obrony północnych rubieży Mazowsza przed pogańskimi Prusami, groził w wieku XIV zagładą całemu lechickiemu gniazdu. Podbiwszy przy pomocy miecza i pożogi całą dziedzinę pruską, wdarli się Krzyżacy na Pomorze polskie i do Gdańska, a wreszcie zagarnęli pograniczne ziemie, Chełmińską i Dobrzyńską.
Dawni pogańscy Prusowie, znani ze swoich łupieskich wypraw na Polskę, okazali się jedynie niesfornymi sąsiadami w porównaniu z tymi doskonale uzbrojonymi barbarzyńcami, osłaniającymi mord i rabunek znakiem krzyża.
Co kilka lat zbrojne roty krzyżackie wdzierały się daleko w głąb Wielkopolski i Kujaw, znacząc szlak swego pochodu łunami pożarów i zgliszczami miast i wsi. Polska, rozbita na wiele drobnych i skłóconych ze sobą księstw, nie zawsze mogła sprostać tej ogromnej potędze militarnej, wspomaganej przez cały ówczesny Zachód. Przykładem zaciekłej walki na śmierć i życie między Polską a teutońskim krzyżactwem były wyprawy zbrojne w 1331 roku, które pozostawiły na Ziemi Wielkopolskiej i w pamięci jej dzielnego ludu niezatarte ślady w postaci licznych podań. Krzyżacy podjęli w owym roku dwie wielkie wyprawy: pierwszą w lipcu na Wielkopolskę, drugą we wrześniu na Kujawy i Kalisz.
Wielkopolska nie była wtedy przygotowana do wojny. Gdy więc roty krzyżackie, paląc po drodze Gniezno, Pobiedziska, Kostrzyn i Środę, zbliżały się od południa ku Poznaniowi, miejscowe rycerstwo wielkopolskie wspólnie z okolicznym chłopstwem zorganizowało wielką obronę. W tym celu wykopano ogromny wał ziemny wzdłuż łańcucha jezior: Zaniemyskiego, Wielkich i Małych Jezior, Bnińskiego, Kórnickiego i Skrzynki aż do rzeki Kopły wpadającej do Warty na południe od Poznania. Okop ten, długości pięciu i pół mili, był wzmocniony nawodnionym rowem. W ten sposób powstała ogromna, naturalna reduta, broniona od zachodu i południa korytem Warty, a od wschodu owym okopem ziemnym, łańcuchem jezior i rzeką Kopłą. Zamknięty tym szańcem obszar tworzył nieregularny prostokąt i obejmował pięć mil kwadratowych, a służył dla obrony ludności okolicznych wiosek, która schroniła się wraz z całym swoim dobytkiem. Krzyżakom nie udało się zdobyć tego obozu. Do rozprawy doszło pod Zaniemyślem, gdzie część oddziałów napastniczych została rozbita i zmuszona do wycofania się w kierunku Gniezna.
Wzdłuż tego wału przez długie wieki wykopywano kości najezdników, zbroję krzyżacką i miecze ze znakiem krzyża. A resztki owych szańców zachowały się po dzień dzisiejszy i po dzień dzisiejszy miejscowa ludność opowiada, iż te wały sypał i umacniał chłop wielkopolski lat temu przeszło sześćset dla obrony swego życia i mienia przed najazdem wroga.
Rok 1331 nie pozostał bez śladu także i w podaniach ludu Ziemi Kujawskiej. Jedno z nich, związane z bitwą pod Płowcami, tak mówi:
Kiedy Krzyżacy obładowani łupami powracali spod Kalisza i Konina do swoich granic, król polski, Władysław zwany Łokietkiem, zagrodził im ze swym rycerstwem drogę na Kujawach pod Płowcami i zadał dotkliwą klęskę. Krzyżacy zaczęli cofać, ale wtedy uderzył na nich od tyłu pewien książę wielkopolski. Napierani z obu stron, Krzyżacy zaczęli ratować się ucieczką na wschód, w kierunku Brześcia Kujawskiego.
Wieźli wtedy ze sobą ogromną, żelazną skrzynię, wypełnioną zrabowanymi skarbami, a nie chcąc oddać ich w ręce polskie, postanowili je zatopić. Nadjechawszy nad brzeg niewielkiego, ale głębokiego jeziora, położonego wśród pagórków, stoczyli żelazny jaszcz ze wzgórza wprost w głąb jeziora, a sami umknęli. Jezioro to zowie się Sadłożek. Leży o dwie mile od Brześcia Kujawskiego i o niepełną milę od Lubrańca, w dawnej majętności Słożek.
Od czasu bitwy pod Płowcami minęło wiele setek .lat, a wieść o skarbach krzyżackich, spoczywających na dnie jeziora Sadłożek, była przekazywana wśród ludu z pokolenia na pokolenie. Zresztą nie tylko wśród ludu. Każdy bowiem z dziedziców Słożka, odstępując lub nabywając ową majętność, zastrzegał sobie w akcie sprzedaży czy kupna specjalne prawa własności na wypadek wydobycia owych skarbów z jeziora.