O Popielu, którego myszy zjadły

Автор: Пользователь скрыл имя, 27 Ноября 2011 в 12:42, творческая работа

Краткое описание

Upłynęło już wiele długich miesięcy, jak bratnie plemiona słowiańskie opuściły dawne swe siedliska szukając nowych siedzib dla swego dobytku. Dużo ich było, mnogie tysiące. Na czele jechały zastępy konnych wojów odzianych w skóry dzikich zwierząt i zbrojnych w łuki, oszczepy i okrągłe tarcze ociągnięte skórą bawolą. U pasów połyskiwały im krótkie miecze żelazne. Za nimi, na wozach zaprzężonych w woły i krytych zgrzebnym płótnem, jechały niewiasty, dzieci i starcy, i sprzęt domowy, i żywność, a dalej stada koni jucznych, i krów mlecznych, i tabuny baranów.

Файлы: 1 файл

legendy.doc

— 254.50 Кб (Скачать)

   - Kto zdradę  knuję na knezia swego, nie ma prawa do stosu i pogrzebu wedle obyczaju przodków naszych. Wyrzućcie więc te trupy do Gopła, niechaj ryby i raki tuczą się nimi jako ścierwem.

   Porwali dworacy za nogi jeszcze ciepłe zwłoki stryjców kneziowskich i tłukąc ich martwymi czaszkami po wysokich progach, powlekli w stronę jeziora.

   Za chwilę  Popiel i żona jego zostali sami.

   - Prawdziwie po mistrzowsku przygotowałaś to wszystko, moja luba małżonko - zagadnął Popiel - zaiste warta jesteś, by na twym czole spoczęła korona królewska. I będziesz ją  miała - dodał z uśmiechem, obejmując ją ramieniem. - Teraz cała ziemia stryjców do nas należy, nikt nam już nie będzie patrzał na ręce. Starczy na koronę...

   Nagle ciemne chmury przysłoniły okna grodowe i zygzak błyskawicy rozciął niebo na dwoje, a potem grom straszliwy wstrząsnął całym dworem. Kneźna zbladła i mocniej przycisnęła się do męża, lecz ten roześmiał się beztrosko:

   - Nic się  nie bój, luba żono, to gromowładny Światowid rozpoczął już sąd swój nad zdradliwymi stryjcami.

   Potem klasnął w dłonie i nakazał giermkowi wnieść  światło i wieczerzę.

   Burza, która rozszalała się tego wieczoru nad Kruszwicą, trwała przez trzy dni i 
trzy noce. Pioruny jeden po drugim biły w pobliże Gopła, a nocą wokoło zajaśniały łuny pożarów. Nad jeziorem wył i zawodził wicher straszliwy, jakby nim sam bóg wiatrów, Pochwist, kierował. Wyrywał z korzeniami brzozy i topole nadbrzeżne, rozwalał chaty kmiece, a na samym Gople wzbijał tak potężne bałwany, iż zdawało 
się, że obalić chce stołb kneziowski.

   Strach ogromny padł na całą okolicę, a we dworze Popielowym wszyscy snuli się bladzi i przerażeni. Gdy więc dnia czwartego rankiem wyjrzało słońce zza chmur, ludzie odetchnęli z ulga i poczęli oglądać swe straty.

   Właśnie i kneź  Popiel z małżonką obchodził  wokół dwór swój i szacowali zniszczenia spowodowane przez burzę, gdy uwagę ich przykuł niezwykły widok: oto wzdłuż Gopła poprzez pola i łąki posuwała się szybko jakaś szarobura, ruchliwa masa. Jako gdy czarna chmura gradowa przysłoni nagle słońce i cień jej mroczny mknie tuż, tuż po ziemi, tak biegła błyskawicznie owa ciemna plama. Jeszcze Popiel nie zdążył się zorientować, co to właściwie jest, gdy przyziemna chmura dopadła z piskiem Kruszwicy.

   - Myszy! - wrzasnęła nagle przerażona kneźna.

   Popiel roześmiał  się beztrosko, ale za chwilę  strach okrutny wykrzywił mu oblicze. Cały dziedziniec zamkowy pokrywała już piszcząca masa szaroburych stworzonek, ruchliwa i zwarta jak szarańcza.

   - Straż  i giermkowie, bywaj tu! - krzyknął na pachołków po czym dobywszy miecza cofał się ku dworcowi, zasłaniając sobą  kneźnę. Nadbiegła w pomoc straż, pachołkowie i rycerze, z czym kto miał: z mieczami, oszczepami, drągami. Tysiące plugastwa ginęło od uderzeń, lecz nowe dziesiątki tysięcy przybywały znad jeziora. Wokół walczących utworzył się wał pobitych myszy. Kto z pachołków potknął się i padł na ziemię, wnet ruchliwa masa pokrywała go, i tylko wrzask żywcem pożeranego mieszał się z mysim piskiem.

   - Śmierć idzie! - krzyknęła przerażona kneźna.

   Popiel czuł, jak mu dreszcz grozy przebiega DO skórze. Dopadli wreszcie zamku.

   - Zamykać dźwierza! - krzyknął Popiel i wyjrzał przez okno.

   Zobaczył, jak szarobure, piskliwe mrowie obiegło ruchomym wałem cały dworzec i gryzło wściekle wszystkie, podwoje. Niektóre po dębowych bierwionach wspinały się już ku górze, ku oknom. Słychać  było jedynie chrobot dartego zębami drewna i pisk straszliwy, który mroził krew w żyłach.

   - To kara Boża za potrutych stryjców - szeptali przerażeni dworzanie.

   - To z ich niepogrzebanych ciał wylęgło się to plugastwo - dodawali inni.

   - Śmierć idzie! Śmierć  idzie! - powtarzał Popiel.

   Kneźna pierwsza opamiętała się.

   - Nie ma chwili czasu do stracenia, myszy wkrótce przegryzą  dźwierza! Trzeba umykać na stołb, tam nas nie dostaną!

   - Wojowie, pachołkowie! - wrzasnął ochrypłym głosem Popiel - brać  oszczep i miecze i za mną do łodzi!...

   Za chwilę  zbiegli po stopniach do podziemi grodowych, zamykając za sobą  ciężką, dębową pokrywę, i pędzili przy blasku pochodni tajemnym lochem w kierunku jeziora. Myszy jeszcze tu nie było. Czółna stały przy brzegu, więc pośpiesznie wsiedli na nie i wkrótce byli już na wyniosłej wieży na goplanym ostrowiu.

   - Tu nas przecież  nie dostaną! - mruknął Popiel, po czym zliczył  wszystkie swe siły.

   Było z nim zaledwie dwudziestu wojów i pachołków, reszta umknęła w popłochu 
lub została pożarta przez myszy. Teraz wszyscy stali przy strzelnicach i spoglądali z trwogą ku kneziowskiemu dworcowi. Mrowie mysie szturmowało wściekle do zamczyska, drąc zębami drzwi, okna i ściany. Żółty pył miałkich trocin uniósł się wokół. Za chwilę drzwi dworcowe padły pod naporem bestii i ogromna szarobura fala wlała się do wnętrza zamczyska.

   - Moje perły i klejnoty! Moje złotogłowia! - jęczała kneźna przy jednej ze strzelnic.

   Ale oto strach okropny zamroził jej na ustach ostatnie słowa: piskliwa masa wylała się z dworca i gnała  co tchu wprost ku brzegom jeziora. Już płynęła ruchomą szarą falą ku obronnej wieży. Straż kneziowska, rąbiąc oszczepami i mieczami na lewo i prawo, wycofywała się na coraz wyższy poziom wieży. Myszy biegły w górę trop w trop za nimi, wdzierając się po schodach, drabinach i wiązaniach belkowych. Wreszcie ręce walczących poczęły omdlewać od wymierzanych razów, a ten i ów z dworzan widząc, iż nie ujdzie straszliwej śmierci w szczękach gryzoni, wolał skakać ze strzelnic i wykuszów wieżowych wprost w nurt jeziora.

   Popiel i jego małżonka, zostawszy wreszcie sami, schronili się  aż na sam szczyt wieży, lecz i tam ich odnalazło piszczące plugastwo. Przez chwilę wrzask okropny wzbijał  się ponad stołbem, a potem cisza śmiertelna zapanowała nad Kruszwicą  i całym goplańskim jeziorem.

   Tak zginął wedle baśniowych podań, zanotowanych przez najstarszych naszych kronikarzy, okrutny Popiel II wraz ze swą  przewrotną małżonką. Później uczeni sprzeczali się  przez wieki, co oznaczają owe myszy? Jedni twierdzili, że był to możny ród Myszków, którzy pomścili śmierć pomordowanych stryjów; inni uważali, iż byli to rozbójnicy morscy, tak zwani mysingowie, czyli po polsku myszaki, którzy z Bałtyku poprzez Odrę i Noteć dopłynęli aż do Kruszwicy, a inni jeszcze inaczej. Jak było naprawdę, tego nikt już dzisiaj powiedzieć nie może.

   Jedno jest wszakże pewne, iż w każdej baśni kryje się  prawda niby ziarno w leszczynowym orzechu. Kto ją  chce odnaleźć, musi sam się  potrudzić i rozbić twardą 
łupinę.

   Gdy wieść o okropnej śmierci Popielą dobiegła do Gniezna, zebrali się na wiec przedniejsi wojowie i na osierocony stolec po okrutnym Popiciu powołali ubogiego, acz wolnego kmiecia, Piasta, znanego z gościnności i zaradności.

   Bo kto na małym umie być dobrym gospodarzem, będzie nim i na wielkim. Od tego to Piasta wywodzi się sławny ród królów i książąt polskich. 
 

GÓRA ZAMKOWA W POZNANIU

   Było to za czasów bardzo dawnych, bo lat temu tysiąc, kiedy to Mieszko I wraz z całym narodem Polan przyjął wiarę chrześcijańską. Stary gród Poznań, leżący wonczas na prawym brzegu Warty, gdzie dziś znajduje się Ostrów Tumski, stał się wkrótce ostoją nowej wiary. Nie mógł tego ścierpieć władca czartowski, Lucyper, i wpadł w gniew okrutny. Postanowił surowo a przykładnie ukarać mieszkańców grodu. Zawezwał więc do swego piekielnego pałacu pięciu najstarszych diabłów polskich, którzy zwali się Boruta, Rokita, Smółka, Węglik i Widoracki. Diabli stawili się natychmiast przed swoim władcą, a ten tak do nich rzecze:

   - Moi mili i bliscy sercu mojemu czarci polscy! Przez długie wieki panowaliśmy nad bałwochwalczym ludem Polan i dobrze nam się tu działo. Teraz kneź ich, Mieszko, przyjął nową wiarę, a wszystkich bożków pogańskich, których mieliśmy pod swoją opieką, kazał zburzyć lub potopić w jeziorach i bagnach. Gród Poznań wykazuje właśnie najwięcej gorliwości w krzewieniu nowej wiary. Nie wolno puszczać płazem takiego wiarołomstwa.

   - Ukarz ich, Lucyperze, jak najsurowiej - ozwali się  chórem diabli.

   - Tak też  i uczynię. Zadam wiarołomnym poznańczykom takiego bobu, że ruski miesiąc pamiętać mnie będą.

   Zazgrzytał  ze złości zębami, aż zrobiło się  jasno jak od błyskawicy, a woń  siarki 
uderzyła w czartowskie nozdrza.

   - Zatem - ciągnął dalej Lucyper - rozkazuję wam w najbliższą  noc, gdy księżyc będzie na nowiu, a niebo chmurne, udać  się pod Gniezno. Jest tam pod grodem góra pogańska, na której stał ongiś posąg bogini Nii. Weźmiecie to wzgórze i wrzucicie je pod Poznaniem w koryto Warty, tak by wezbrane jej wody wystąpiły z brzegów, połączyły się z rzeczką Cybiną i zalały całe miasto. Poznańczycy pojmą wówczas, iż jest to klątwa porzuconych bogów, i niechybnie powrócą do wiary przodków swoich. Dowódcą waszym mianuję Borutę. A teraz wykonać!

   - Rozkaz, Lucyperze! - odkrzyknęli chórem czarci i trzasnąwszy dziarsko kopytami wybiegli z piekielnego pałacu.

   Gdy noc zapadła, piątka starszych czartów pod hetmaństwem Boruty, dobrawszy sobie do pomocy całą hordę diabelskiego plebsu, opasała piekielnymi powrozami górę Nii pod Gnieznem i uniosła ją  pod chmury. Praca była ciężka, a noc ciemna i wietrzna, więc też diabla czereda spociła się i namęczyła nie lada. Wreszcie byli nad Poznaniem, w dole pobłyskiwała już poprzez chmury wstęga Warty. Teraz należało jedynie obniżyć lot i dokładnie ucelować w rzekę.

   - Zaświecę  wam, byście mogli lepiej w cel utrafić  - rzekł Boruta i skrzesał kopytami taką błyskawicę, że nad Poznaniem zrobiło się jasno jak w dzień, a koguty na Ostrowiu Tumskim sądząc, iż jest to już świt, zaczęły piać na potęgę. Czarci, jako że głos ten jest dla nich hasłem do odwrotu, porzucili górę ponad chmurami i w popłochu uciekli, do piekła. I tak oto Wzgórze Nii - zamiast w koryto Warty - spadło na lewy jej brzeg. Poznań został uratowany.

   Nazajutrz poznańczycy, obudziwszy się, oglądali z podziwem piękne wzgórze nad brzegiem Warty, urosłe przez noc w jakiś dziwny sposób. Nie dowiedzieli się nigdy, jaka im groziła klęska.

   Na wzgórzu tym Mieszko I rozpoczął budowę  zamku książęcego, którą dokończyli późniejsi książęta wielkopolscy. Spośród nich najwięcej starań  o budowę dołożył książę  Przemysław II i dlatego zamek nazwano później zamkiem Przemy-sława lub Przemyśla.

GROSZ WDOWI

   Za czasów Bolesława Chrobrego przybył do Polski wygnany ze swej ojczyzny biskup praski, Wojciech, syn księcia czeskiego, Sławnika i Strzeżysławy.

   Władca polski przyjął go bardzo gościnnie, a ponieważ zmarł właśnie biskup gnieźnieński, Robert, miejsce jego, za sprawą księcia Bolesława, zajął biskup czeski.

   Pewnej nocy biskup Wojciech miał dziwny sen. Śniły mu się  dwa rzędy postaci, w jednym ubrane w białe szaty, a w drugim - w purpurę.  Gdy zastanawiał się, co by też owe postacie mogły znaczyć, usłyszał głos niebieski, iż są to orszaki świętych, do których i on wkrótce zostanie przyjęty. Od tego czasu biskup Wojciech nieustannie przemyśliwał, jak by na to miano zasłużyć.

   A sąsiadowała wówczas Polska od północnego wschodu z pogańskim ludem Prusów, którzy czcili jako bóstwa słońce, ogień oraz niektóre zwierzęta, ptaki i drzewa. Najwyższego swego kapłana nazwali Krywe.

   Otóż biskup Wojciech postanowił nawrócić  plemię Prusów na wiarę  chrześcijańską. Bolesław Chrobry odradzał mu podejmowania tej-misji, nazywając Prusów, barbarzyńcami, którzy nie pojmą nawet nauki jego, gdy jednak biskup stał nieugięcie przy swoim zamiarze, ofiarował mu dla obrony oddział najprzedniejszych rycerzy. Ale biskup na to odpowiedział:

   - Nie godzi się, miłościwy panie, głosić wiary prawdziwej przy pomocy miecza i 
siły, prawda sama winna zwyciężyć!

   Ustąpił  król przed mądrością bogobojnego męża, a biskup Wojciech, wziąwszy ze sobą brata Gaudentego oraz kilku innych pobożnych jnężów, przekroczył z nimi rzekę Osę, która była podówczas granicą między krajem Lechitów a ziemią pruską.

   Lecz Prusowie, tak jako mówił książę  Bolesław, nie pojęli nauki biskupa i uważali, że naśmiewa się on z ich bogów rodzinnych. Zaczęli więc prześladować biskupa i grozić mu śmiercią. Biskup Wojciech nie zważał jednak na to i głosił dalej ewangelię świętą. Tak przewędrował z towarzyszami swymi całe Prusy i przybył aż nad morze. Tutaj, zebrawszy naokoło siebie wielkie rzesze Prusów, odprawiał pewnego dnia na skalistym wzgórzu mszę świętą i modlił się gorąco o nawrócenie pogan. Prusowie zebrani wokoło sądzili, iż używa on czarów na zgubę ich bogów, a poduszczeni przez swych kapłanów, rzucili się na biskupa i zamordowali go. Stało się to w piątek 23 kwietnia anno domini 997. Dla większego urągowiska ciało biskupa poćwiartowali, a głowę odcięli i powiesili na sąsiednim dębie, gdzie pozostawała przez trzy dni. Ale oto orzeł biały siadł na drzewie i strzegł jej pilnie przed drapieżnym ptactwem. Potem zwłoki zakopali do ziemi i straż postawili przy grobie. Towarzyszy zaś biskupa, obiwszy ich i poturbowawszy, przepędzili z kraju, grożąc im śmiercią, gdyby ośmielili się powrócić.

   Gdy wieść o męczeńskiej śmierci biskupa Wojciecha dotarła do Gniezna, książę  Bolesław wpadł w gniew wielki. Wysłał  posłów do Prusów, grożąc im wojną straszliwą, jeśli nie wydadzą ciała męczennika.

   Prusowie widząc, iż księciu Bolesławowi bardzo zależy na odzyskaniu zwłok biskupa, dali posłom polskim odpowiedź  wielce pyszną i urągliwą:

   "Dowiadujemy się, że Bóg twój, Wojciech, któregośmy zabili, jest drogi twemu sercu i pragnąc posiadać jego ciało usiłujesz nas atakować zbrojnie i wypowiedzieć nam wojnę. Zbrojnie nie możesz pozyskać ciała twego Boga, ponieważ jest pochowany w miejscu nieznanym i niedostąpnym dla ciebie i dla innych; natomiast jeśli pragniesz je mieć, jest to sprawa nie miecza, lecz srebra. Oddamy ciało, jeśli w zamian zgodzisz się zapłacić tyle srebra, ile zaważy".

   Bolesław Chrobry wysłuchał z wielką przykrością  bezczelnego oświadczenia posłów pruskich, pragnąc jednak odzyskać ciało świętego męczennika, powściągnął gniew swój i na warunki Prusów przystał. Wysłał też niezwłocznie do pogan swych duchownych i rycerzy, przydawszy im ze skarbca książęcego potrzebną ilość srebra. Prusowie tedy przywieźli do swej stolicy Romowy ciało zabitego męczennika, nasycone wonnymi olejkami. Zaczęto ważyć zwłoki świętego.

   Posłowie polscy złożyli na szalę wagi wszystko przywiezione srebro, a było go na miarę najtęższego rycerza w zbroi. Lecz szala z ciałem świętego męczennika ani drgnęła.

   - Toć to jakiś niegodziwe czary pruskie - szemrali coraz głośniej Polanie.

   Księża i rycerze polscy, kto jeno miał co ze srebra, dokładali na wagę, lecz nic to nie pomagało: szala z ciałem świętego Wojciecha spoczywała wciąż na ziemi, jak gdyby ją  kto wmurował.

   A właśnie przechodziła tamtędy uboga wdowa. Ta widząc, co się  dzieje, przystanęła i rzekła:

   - Pozwólcie, zacni mężowie, że i ja złożę swój dar ubogi na wykup świętego męczennika.

   To mówiąc wyjęła z torby ostatni swój srebrny grosik i złożyła na wadze.

   I o dziwo! Szala ze srebrem opadła gwałtownie w dół, a ciało męczennika uniosło się w górę. Zaczęto ku powszechnemu zdumieniu odejmować z szali jedną sztukę srebra po drugiej, ale wciąż było go za dużo. Wreszcie na wadze został tylko jeden srebrny grosz wdowi. I wówczas obie szale zrównoważyły się.

   Przelękli się  Prusowie na widok tak wielkiego cudu i teraz dopiero zrozumieli, kogo zabili. Wziąwszy więc, zgodnie z umową  jedynie grosz okupu za zwłoki świętego, odeszli ze wstydem.

   Posłowie Bolesława zdjęli ciało męczennika z wagi i złożyli do wielkiej rzeźbionej szkatuły, a zabrawszy ze sobą wszystko przywiezione srebro, powrócili do kraju. Ciało męczennika spoczęło najpierw w klasztorze Św. Augustyna w Trzemesznie, a następnie 20 października, przeniesiono je uroczyście do katedry w Gnieźnie. Tu zaczęły się dziać wkrótce liczne cuda: ślepi odzyskiwali wzrok, niemi-mowę, a paralitycy-władzę w chorych członkach.

   Wieść o tych cudach rozeszła się szeroko po świecie i dotarła aż na dwór cesarza niemieckiego, Ottona III, który był właśnie chory. Cesarz tedy złożył ślubowanie, że zaraz po wyzdrowieniu odbędzie pielgrzymkę do grobu świętego męczennika, a gdy istotnie powrócił do zdrowia, wybrał się w uroczystą podróż do Gniezna. Chciał przy tym poznać księcia polskiego, Bolesława, którego imię powtarzano ze czcią w wielu zachodnich krajach.

   A było to w roku tysięcznym, kiedy na świecie działy się  dziwne rzeczy. Najpierw nastąpiło wielkie trzęsienie ziemi, a potem ukazała się kometa. Zjawiła się  ona na niebie w dniu 14 lutego i przerażała ludzi swoim widokiem. Zaczęto wśród gminu głośno mówić o zbliżającym się końcu świata.

   Bolesław Chrobry, dowiedziawszy się o podróży cesarza do Polski, wyjechał  ku granicy na spotkanie dostojnego gościa i razem przybyli do Poznania, skąd boso wraz z całym dworem polskim i niemieckim udali się w pielgrzymkę do Gniezna. Książę polski, chcąc uczcić należycie cesarza, polecił wysłać całą drogę do Gniezna barwnym suknem, a lud okoliczny witał serdecznie idących monarchów.

   Podziwiał  cesarz Otton zamożność kraju polskiego i piękną postawę jego rycerstwa i ludu.

   Gdy przybyli do Gniezna, obaj władcy złożyli uroczysty hołd  świętemu Wojciechowi, a cesarz ofiarował  również dziękczynienie i dary za odzyskane zdrowie. Otton III, chcąc okazać obecnym, iż  uznaje Bolesława za władcę niezależnego i godnego korony królewskiej, zdjął diadem cesarski ze swej skroni i włożył go uroczyście na głowę władcy polskiego, po czym wręczył mu włócznię św. Maurycego, jako symboliczną broń do walki z pogaństwem.

   A potem przez wiele dni odbywały się w Gnieźnie igrzyska, śpiewy, pląsy oraz uczty wspaniałe, a po każdej z nich Bolesław kazał rozdawać złote i srebrne naczynia dworzanom i rycerzom cesarza Ottona. Na pożegnanie Bolesław Chrobry odprowadził cesarza aż do granicy państwa swego.

   Biskup Wojciech stał się odtąd pierwszym świętym polskim i patronem Gniezna oraz gnieźnieńskiej katedry.

   Tak oto spełnił  się sen jego o dwóch orszakach duchów: śnieżnobiałym i purpurowym. Stał  się uczestnikiem orszaku w purpurowych szatach, czyli męczennikiem za wiarę.

PRZEMKO I LUDGARDA

   Był maj, czas na przedwieczerzu, kiedy już tylko zorze gorzały purpurą w szeroko rozlanej Odrze. Na zamku szczecińskim panował zmierzch i rozsnuwał się mrocznym chłodem po komnatach. Księżniczka Ludgarda przewlekała ostatnią nić na krosnach, na których tkała obrus dla kaplicy zanikowej, i zadumała się nad swoją dolą.

   Była sierotą  i nie sierotą. Ojca swego księcia Henryka meklemburskiego, nawet nie pamiętała. Wyruszył z rycerstwem do Ziemi Świętej, gdy miała zaledwie kilka lat, i dotąd nie powrócił. Jedni mówili, że poległ w boju, inni, że żyje w niewoli u Saracenów. A matka jej, urodziwa księżna Anastazja, sprawowała rządy w dalekim 
Wismarze i nie miała czasu dla swej córki. Ludgarda wychąwywała się więc u dziada swego, księcia Barnima szczecińskiego. Dobrze jej tu było, dziadkowie kochali ją bardziej niż własną córkę i nic jej zgoła nie brakowało, chyba tylko ptasiego mleka.

   Cóż, kiedy tęskniła za rodzicami.

   Właśnie miesiąc temu ukończyła czternaście lat i stała się  dorosłą damą, a dziadek żartował, iż teraz każdego dnia może spodziewać się swatów. Nie sądziła, że słowa opiekuna sprawdzą się tak rychło, bo oto dziś rano specjalni posłańcy przybyli na zamek szczeciński z wieścią, iż szlachetny panicz Przemko, dziedzic zmarłego księcia Przemysława, wyruszył już z Poznania, by pokłonić się o jej rękę.

Информация о работе O Popielu, którego myszy zjadły