Автор: Пользователь скрыл имя, 27 Ноября 2011 в 12:42, творческая работа
Upłynęło już wiele długich miesięcy, jak bratnie plemiona słowiańskie opuściły dawne swe siedliska szukając nowych siedzib dla swego dobytku. Dużo ich było, mnogie tysiące. Na czele jechały zastępy konnych wojów odzianych w skóry dzikich zwierząt i zbrojnych w łuki, oszczepy i okrągłe tarcze ociągnięte skórą bawolą. U pasów połyskiwały im krótkie miecze żelazne. Za nimi, na wozach zaprzężonych w woły i krytych zgrzebnym płótnem, jechały niewiasty, dzieci i starcy, i sprzęt domowy, i żywność, a dalej stada koni jucznych, i krów mlecznych, i tabuny baranów.
O
Popielu, którego myszy zjadły
oraz
inne podania i legendy wielkopolskie
w opracowaniu Stanisława Świrko
ORLE GNIAZDO
Upłynęło już wiele długich miesięcy, jak bratnie plemiona słowiańskie opuściły dawne swe siedliska szukając nowych siedzib dla swego dobytku. Dużo ich było, mnogie tysiące. Na czele jechały zastępy konnych wojów odzianych w skóry dzikich zwierząt i zbrojnych w łuki, oszczepy i okrągłe tarcze ociągnięte skórą bawolą. U pasów połyskiwały im krótkie miecze żelazne. Za nimi, na wozach zaprzężonych w woły i krytych zgrzebnym płótnem, jechały niewiasty, dzieci i starcy, i sprzęt domowy, i żywność, a dalej stada koni jucznych, i krów mlecznych, i tabuny baranów. Pochód zamykały zbrojne oddziały pieszych łuczników i oszczepników. Podobna straż ubezpieczała obie strony wędrujących plemion.
I tak szli dzień za dniem, niepowstrzymani jak mrowie, torując sobie toporami drogę wśród puszczy i przeprawiając się w bród przez wszystkie napotkane rzeki. Zawieje śnieżne wymroziły ich zimą, wiosenne deszcze wysiekły, a teraz piekło upalne słońce lipcowe.
Na czele konnej drużyny jechali wodzowie plemienni, trzej bracia rodzeni: Lech, Czech i Ruś. Każdy z nich, choć na swój sposób dorodny, inny prezentował wygląd i naturę: Lech szczery i pogodny, Ruś milczący i zamknięty w sobie, Czech niespokojny, bystry i ruchliwy.
W południe całe
plemię przeprawiło się
przez niewielką rzekę, która srebrzystą
wstęgą łączyła z sobą
łańcuch drobnych, malowniczych jezior przebłyskując wśród
drzew w prawo i w lewo. Puszcza rzedła coraz bardziej i wreszcie urwała
się, jakby ucięta toporem.
Przed oczyma idących roztoczyła się piękna i rozległa dolina, a w jej głębi wznosiło się kilka niezbyt wysokich pagórków oblanych wokół wieńcem niewielkich jezior. Na najwyższym wzgórzu wznosił się potężny, stary dąb. Lechowi aż oczy roześmiały się na widok tej uroczej krainy i wstrzymał bezwiednie konia.
A oto od strony najbliższego jeziora wzbił się nagle w górę srebrnopióry ptak, potężny biały orzeł niosący zdobycz w szponach, i zatoczywszy szerokie koło nad samotnym dębem na wzgórzu osiadł na jego szczycie witany radosnym kwileniem piskląt. Ruś porwał łuk i wspiął konia do galopu, ale Lech położył mu łagodnie dłoń na cuglach.
— Zaczekaj, mój bracie! Oto sam Bóg najwyższy, gromowładny i wszystkowidzący Światowid zsyła nam znak swój widoczny. Tego orła białego przyjmuję za godło ludu swego, a wokół dębu zbuduję gród swój książęcy i od orlego gniazda Gniezdnem go nazwę.
Wojowie i starszyzna wznieśli na znak zgody trzykrotne „hura", ale brat książęcy, Ruś, zmarszczył sokole brwi i po namyśle tak oto odpowiedział:
— Piękna to jest dolina, ale nas jest mnogo jako piasku w tych jeziorach, nie wyżywi wszystkich ta ziemia.
Więc zrobili wiec wszystkich wojów i starszyzny rodów i uradzili zgodnie, iż Lech zostanie tu ze swym ludem, a Czech i Ruś pójdą dalej szukać dla swych plemion innych dziedzin. Nazajutrz, pożegnawszy się, Czech i Ruś odjechali ze swymi wojami.
A tymczasem na rozkaz knezia Lecha w okolicznej puszczy co dzień dudniły topory i poszóstne zaprzęgi wołów zwoziły na wzgórze z orlim gniazdem potężne pnie dębowe, strzeliste sosny żywiczne i wysmukłe, twarde buki. Nim jesień uzłociła okoliczne bory, już gród książęcy, Gniezdno, stał na najwznioślejszym wzgórzu.
A para białych orłów, jakby wyczuwając, iż są dla tego ludu świętymi ptakami, zaprawiała spokojnie swe młode pisklęta do lotu.
ZAŁOŻENIE POZNANIA
Kilka długich lat upłynęło już od chwili, gdy trzej bracia, Lech, Czech i Ruś, pożegnali się z sobą.
Nadeszła pogodna, złota jesień — okres myślistwa. Lech zebrał swoją drużynę i wyruszył na wielkie łowy. Za drużyną powlokły się wozy na upolowaną zwierzynę oraz piesi łucznicy i oszczepnicy, jako że czasy nie były zupełnie spokojne. Skierowali się na zachód i wkrótce wkroczyli w ogromną puszczę. Raz po raz pomykała przed drużyną książęcą to gromada płochliwych saren, to jeleń rogacz. Niekiedy ziemia zadudniła od ciężkiego truchtu stada żubrów lub turów. Wtedy puszcza napełniała się psim jazgotem, tętentem kopyt końskich i graniem rogów myśliwskich obwiesz czających triumf łowiecki.
Trzeciego dnia rano, w pogoni za potężnym turem, dotarli aż do ujścia rzeki Cybiny do Warty, gdzie leżała wioska rybaków i bobrowników książęcych, Stragona.
Nagle od północy zabrzmiał wśród puszczy daleki odgłos rogów.
— Któż to być może? — ozwał się kneź Lech — czy nie zabłąkał się który z wojów naszych?
Wojowie popatrzyli wokół siebie — byli wszyscy. Wozy ze zwierzyną również nadciągały skrzypiąc kołami po leśnych wykrotach. Za pierwszym rogiem ozwał się drugi i trzeci.
— Wróg to pewnie jakiś najechał ziemie nasze — rzekł kneź Lech, po czym kazał cofnąć się na skraj lasu i przygotować się do odparcia napaści. Łucznicy i oszczepnicy skryli się za drzewami, a wojowie przygotowali łuki i miecze i uformowali szyk bojowy. A tymczasem granie rogów było coraz liczniejsze i coraz bliższe. Wiatr donosił już tętent kopyt końskich i gwar ludzi. Wreszcie wychyliła się z puszczy spora drużyna wojów. Na jej czele jechali dwaj wodzowie. Zdążali wprost ku Stragonie.
Kneź Lech rozkazał swym wojom zadąć na rogach hasło bojowe, po czym zwinąwszy dłoń w tubę zakrzyknął:
— Kto jesteście i czego szukacie na obcej ziemi?
— Ziemia to niczyja, a czego szukamy, to rzecz nasza! — ozwał się któryś z jadących.
Nie było na co czekać. Na rozkaz knezia Lecha zawarczały pierwsze groty łuczników, a on sam razem z drużyną uderzył jak wicher na wroga. Już miały się skrzyżować wzniesione w górę miecze, gdy nagle Lech rzucił broń na ziemię i krzyknął radośnie:
— Czech! Ruś! Brać moja! Bywajcie!
Zdumieli się wojowie obu drużyn, a potem schowawszy miecze zaczęli się witać. A trzej bracia, Lech, Czech i Ruś, padli sobie w ramiona i ściskali się długo i serdecznie.
Kneź Lech postanowił godnie uczcić spotkanie z braćmi, rozkazał więc rpzpalić ogniska i piec nad nimi na rożnach sarnie i jelenie udźce. Przy jadle i miodzie rozwiązały się języki, więc Czech i Ruś na przemian jęli opowiadać o kilkuletnich swoich wędrówkach wśród Słowian za Odrą. Byli u Ranów na wyspie Rugii i u Radarów w świętym grodzie Swarożyca w Radogoszczy, i w Dyminie u Czrezpienian, i u Obodrzytów w Dąbinie, i u Wągrów w Lubece.
— Wszyscy oni — opowiadał Ruś — połączyli się razem i dzielnie gromią Germanów, których my zowiemy Niemcami, jako że mowy naszej nie znają.
— Pomagaliśmy im w bojach, a teraz wracamy z licznymi darami — dodał Czech.
— Zdrowie wasze, bratowie! — ozwał się Lech wznosząc w górę srebrną czarę z miodem — w wasze ręce, Czechu i Rusie!...
Gdy kubek z miodem obiegł w krąg zgromadzonych przy ognisku kneziów, Lech znów zabrał głos:
— Dzień dzisiejszy pozostanie na zawsze w pamięci naszej, w tym bowiem dniu poznan był po wielu latach rozłąki brat mój Ruś i brat mój Czech. Na pamiątkę tego spotkania zbuduję na miejscu wioski Stragony nowy gród warowny i nazwę go Poznan.
— Hura!...hura!—wykrzyknęli na znak radości i zgody wszyscy wojowie.
— Niech żyje nowy gród Poznan!
— Niech żyje kneź Lech!
I znowu srebrna czara z miodem obiegła w krąg zebraną starszyznę.
Wiosną następnego roku kneź Lech zbudował na prawym brzegu Warty warowny gród Poznan. Na podgrodziu zaczęli wznosić swe domy rzemieślnicy i kupcy. W ten sposób powstało miasto Poznań, które z czasem przekroczyło lewy brzeg Warty i tu się najbujniej rozbudowało.
A podanie o założeniu miasta trzech braci znalazło później swój wyraz na jednej z wieżyczek ratusza poznańskiego, gdzie widnieją trzy dostojne głowy nakryte wspólnym kołpakiem.
O CZYM SZUMIĄ
ROGALIŃSKIE DĘBY
Kiedy Lech, Czech i Ruś nacieszyli się już do woli spotkaniem i opowiedzieli sobie wszystkie przygody, które przydarzyły im się od czasu rozstania, postanowili udać się wspólnie na dalsze łowy. Podążyli wzdłuż Warty na południe, gdzie wedle-wieści miejscowych kmieci rozciągała się puszcza rozległa i zwierza wszelakiego huk był nieprzebrany.
Minąwszy rzeczkę Kopię, która od wschodu wpadała do Warty, wjechali w ogromną dąbrowę, tak gęstą, że trzeba było nieraz toporem torować drogę dla jezdnych i wozów. Pod rozłożystymi konarami dębów odwiecznych, buków i grabów półmrok panował i cisza jakby w świętym chramie.
Naraz załomotały łamane gałęzie, zadudniła głucho ziemia mchami zielonymi ustrojona i z puszczańskiego ostępu wypadło wielkie stado łosi. Na czele pomykał byk ogromny, złożywszy na barku potężne rogi, szerokie jak łopaty. Zajazgotały psy, jęknęły cięciwy łuków, zafurkotały strzały i cała puszcza rozbrzmiała naraz wrzawą myśliwską.
Hej, łowy, łowy wspaniałe! Puszczańskie gody dzielnych wojów słowiańskich!
Trzej bracia kneziowie wysforowali się naprzód.
— Ale rogal! Niechybnie piętnastolatek! — zakrzyknął z uznaniem Lech.
Takiegom jeszcze w życiu swym nie widział — dorzucił Ruś, pomykając cwałem za zwierzyną.
Co chwila jakiś rogacz lub klępa ugodzone śmiertelnie strzałą wspinały się dęba i waliły z żałosnym jękiem na leśne poszycie. Reszta stada z rogaczem-przywódcą pomykała dalej.
Naraz puszcza urwała się, mrok ustąpił słońcu. Wpadli na rozległą, kolistą polanę, na środku której rosła niewielka kępa drzew. Tu kneziowie, jako że na śmigle j szych jechali rumakach dopadli wreszcie rogacza. Zwierz widząc, iż nie ujdzie pogoni wsparł się zadem o pień starodębu i pochylił łeb uzbrojony w potężną koronę rogów, gotując się do walki śmiertelnej.
Trzej knieziowie zdarli gwałtownie cugle rumaków i trzy oszczepy wzniosły się ku górze, mierząc wprost w pochylony kark łosia. Nagle Lech krzyknął ku braciom:
— Stać! Nie zabijać! Gaj to święty!
Opadły wzniesione prawice i trzej jeźdźcy cofnęli się z lękiem. Za potężnym rogaczem wyglądało spośród dębiny kamienne oblicze posągu. Lech zeskoczył z konia, zdjął kołpak zdobny w białe orle pióra:
— Bądź pozdrowiony,
Światowidzie, boże ojców naszych!
— zawołał bijąc
potrójne pokłony.
Czech i Ruś poszli za jego przykładem:
— Chwała ci. Światowidzie!
Nadciągnęli z puszczy wojowie obu drużyn, a każdy spojrzawszy przed siebie, czynił to samo, co wodzowie.
— Chwała ci, Światowidzie, boże ojców naszych! — rozlega się raz po raz.
A potężny rogacz widząc, że nic mu tu nie zagraża, podniósł wspaniały swój łeb, popatrzył uważnie na stojących przed nim napastników i długim, wolnym kłusem pomknął ku przeciwległym krańcom polany. Zielona puszcza zamknęła się za nim bezszelestnie.
Zebrani stali przez chwilę w milczeniu, jakby oczarowani. Pierwszy ocknął się z zadumy kneź Lech i postąpił kilka kroków naprzód. Uroczysko otoczone było wokół kręgiem wielkich polnych głazów. Wewnątrz tego kręgu stał potężny, stary dąb i tróje młodych dębczaków, a wśród nich czworogranny, rzeźbiony słoń kamienny. Cztery granitowe twarze Światowida, nakryte kamiennym kołpakiem, spoglądały uważnie na wschód, zachód, północ i południe.
Wtem ze skraju puszczy, kędy znikł rogacz potężny, wyszła jakaś postać i szybko zbliżyła się do kneziowego orszaku. Był to wysoki, chudy starzec, przybrany w białą lnianą szatę przepasaną czerwoną krajką. Siwy włos okrył mu głowę i spadał aż na ramiona, a podobnie siwa broda osłaniała piersi. W prawej ręce trzymał wysoką, zakrzywioną laskę, a w lewej pęk świeżo zebranych ziół.
— Ktoś ty, starcze? — spytał go Lech.
— Jestem Zorian, wieszcz Światowida. Dzięki ci, kneziu, żeś uszanował święte uroczysko i nie splamił go krwią.
— Niewiele do tego brakowało, gdyż ja i dwaj bracia moi, Czech i Ruś, w ostatniej dopiero chwili spostrzegliśmy posąg Światowida. Ale gdzież jest chram twój?
Zorian podszedł do starego dębu, wspiął się na płaski głaz leżący u jego podnóża otworzył wąskie drzwi wycięte w pniu.
— Oto cały chram Światowida i mieszkanie moje.
Lech, Czech i Ruś zajrzeli ciekawie do środka. W głębi wypróchniałego dębu znajdowała się niewielka kolista izba o średnicy około ośmiu łokci, a w niej mały sto sosnowy i szeroka ława okryta skórą niedźwiedzia. U góry, przez otwór w dziupli sączyła się smuga jesiennego słońca.
— Drzewiej, za życia rodzica mego — prawił starzec — wkoło Światowida rósł cztery ogromne dęby, a w nich były cztery takie oto świetlice dla kapłanów. Ale pewnego lecia rozgniewany na ludzi bóg Pochwist zesłał na ziemię burzę wielką i wicher straszliwy w kształcie ogromnej trąby. Padły wówczas na ziemię trzy najstarsze, wypróchniale już dęby, a na ich miejsce rodzic mój zasadził trzy nowe latorośle. Pamiętam dobrze te czasy, bom pomagał mu jako mały otrok przy sadzeniu tych młodych dębów. A potem przyszła wielka zaraza i zostałem sam jeden na świecie. Odtąd żyję samotnie w tym dębie i jak rodzic mój służę Światowidowi.
— Więc sam tu mieszkasz, Zorianie, w tej puszczy ogromnej?
— Sam jeden, kneziu, jeno o pół mili stąd, nad rozlewiskami Warty, znajduje się siedliszcze bobrowników twoich, którzy mi czasem ryby przynoszą.
— Powiedz mi jeszcze, Zorianie, czy często widujesz tego ogromnego rogala który dziś schronił się tutaj pod opiekę Światowida?
Starzec uśmiechnął się pogodnie.
— Trzy lecia
temu, w czasie lutej zimy, uratowałem go płonącą
żagwią od zgrai
wilków, które go tu wedle dębu osaczyły. Od tej pory zagląda często
na uroczysko, a bobrownicy, którzy go widują
nad brzegiem Warty u wodopoju, zwą
go nie inaczej, jeno rogalem Światowida.
Zadumał
się Lech przez chwilę nad słowami starca, a pogładziwszy
sumiastego
wąsa, zwrócił się do jednego z młodszych wojów, którzy stali
w pobok niego:
— Ściborze, druhu mój luby! Prosiłeś mnie kilkakroć o dziedzinę dla rodu swego. Nadaję więc tobie i potomkom twoim całą tę rozległą puszczę aż po brzegi Warty. Wybierz sobie z drużyny mojej dziesięciu wojów, a z włości moich otrzymasz dwudziestu niewolnych i wszystko, co potrzebne do zagospodarowania się. A na pamiątkę łowów dzisiejszych i spotkanego tu rogala, którego strzec odtąd będziesz jak źrenicy oka, nazwiesz grodek swój Rogalinem.
— Niech żyje kneź Lech i jego wierny druh Ścibor!—wykrzyknęli chórem wojowie.
A Ścibor klęknął przed kneziem i wyciągnąwszy miecz przed siebie ozwał się z powagą:
— Dziękuję
ci, kneziu, za hojną darowiznę. Będę ci służył wiernie z całym
rodem
swoim i strzegł tej ziemi przed wrogiem, póki tchu stanie w mych piersiach,
a miecza w tej oto dłoni.
Lech podał dłoń Sciborowi i uściskawszy go serdecznie, zwrócił się następnie do starca:
— A tobie, Zorianie, oddaję całą tę polanę, na której wpodle dębu każę jeszcze tej jesieni zbudować gontynę, byś mógł w niej godnie służyć Światowidowi i nowym mieszkańcom tej puszczy.
Starzec pochylił się głęboko przed mówiącym:
— Oby Bóg odpłacił ci, kneziu, za hojność twego serca.
Tu zamilkł, a wstąpiwszy do wnętrza dębu, wrócił po chwili z omszałym gąsiorem w dłoni.
— Oto jest, kneziowie, miód sycony z barci, która mieści się na tym dębie ponad świetlicą moją. Nie pogardzicie nim, bo składam go co dnia na obiatę Światowidowi.
To rzekłszy napełnił
gliniany kubek złocistym napojeni, a uroniwszy zeń
krztynę
przed posągiem bożyszcza i u stóp trzech młodych dębów, wzniósł
dłoń ku górze:
— Za zdrowie knezia Lecha, dziedzica tej ziemi, i braci jego, Czecha i Rusa! Niech wielki Światowid strzeże was od nieszczęść, a ludowi całemu ześle wieczny pokój i zgodę. Żyjcie długo i szczęśliwie jako te oto trzy młode dęby, które odtąd zwać będę co dnia imieniem waszym.
— Hura!
— krzyknęli wojowie wyrzucając z uciechy kołpaki swe w górę.
Hura!
Niech żyją kneziowie nasi jako te trzy dęby
Światowida!
Wychyliwszy kubek
do dna, Zorian napełnił go ponownie miodem i wręczył
Lechowi. Ten wzniósł w górę glinianą
czarę:
— Za szczęście i pokój tej ziemi i jej ludu!
— Hura! Hura! Hura!... — krzyknęli po trzykroć wojowie.
I tak gliniana czara z Zorianowym miodem obiegła wśród radosnej wrzawy trzech braci kneziów i wszystkich wojów.
Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy obie drużyny, załadowawszy na woź? upolowaną zwierzynę, zawróciły ku Gniezdnu. Stary Zorian żegnał ich podniesień: ku górze laską, póki nie skryli się w dąbrowie.
Nim pierwsze śniegi okryły ziemię, na polanie leśnej obok świętych dębów Światowida s&ła już strzelista gontyna, a z głębi dąbrowy dochodził huk krzemiennych młotów i siekier. To drużyna i poddani Ścibora kończyli pospiesznie obronny grodek.
Od owych czasów minęło sto lat z okładem i prochy kneziowskie Lecha, Czecha Rusa spoczywały już od dawna w urnach na mogilnych żalnikach. Nie stało też wieszczka Światowidowego, Zoriana, a stary dąb z pasieką, w którym miał on niegdyś swoją świetlicę, runął pod naporem wichrów jesiennych.
Nad kamiennym Światowidem wznosiły się już tylko trzy dęby a w gontynie zbudowanej przez Lecha nie było już żadnego kapłana, bo wśród mieszkańców Rogalina krążyły głuche wieści, iż kneź Mieszko porzucił dawnych bogów i przyjął nową wiarę.
Pewnego ranka, dnia 7 marca, do rogalińskiego dziedzica, który jako i jego pradziad zwał się Ścibor, przybyli specjalni wysłannicy z Gniezdna. Rycerz Ścibor zwołał natychmiast wszystkich mieszkańców Rogalina i obwieścił im, iż z rozkazu knezia Mieszka mają dziś zniszczyć posąg Światowida. Milczący tłum udał się na śródleśną polanę. Przybyły z Gniezdna kapłan chrześcijański poświęcił dawną gontynę pogańską i rozkazał przybić na jej szczycie dębowy krzyż, znak nowej wiary Potem obalono kamienny posąg Światowida, a dwudziestu chłopów, wziąwszy go na żerdzie, niosło w kierunku pobliskiego bagna. Podążający za nimi tłum zawodził żałobną pieśń:
Śmierć się wije po płotu, szukając chłopotu...